wtorek, 1 stycznia 2013

Stulecie Republiki - fragment "Rose de Vallenord"


 Jean Beraud, Marsylianka

 

            -   Nie pamiętam niczego – odpowiedziała niechętnie, patrząc gdzieś w bok.

-       Naprawdę tam byłaś? Sama? – przerażony tą wizją Serge Babouchkine złapał się za głowę. – To niepodobieństwo!

-       Wydaje mi się, że mogłabym opisać ten zamek i kościół, w którym odbywało się nabożeństwo. Choć szczerze mówiąc, sądzę że to tylko majaczenia, gorączka dopiero co ustąpiła. 

-         Wiem, przez dwa tygodnie codziennie tu przyjeżdżałem. Służąca nie pozwalała mi wejść.

-          Wybacz jej, wykonywała tylko zalecenia doktora.

-          Ale gdzie byłaś, zanim zachorowałaś? Nie było cię przez pięć dni! Niczego nie pamiętasz?!

-           Nie męcz mnie, proszę. Wokół mnie rozgrywają się same koszmary: mój ociec odszedł, moja matka umarła, Roger zginął w pojedynku. Zostawili mnie całkiem samą. 

-           Ja cię nie zostawiłem i nie zamierzam tego zrobić.

-          Żeby żyć, trzeba mieć jeszcze cel, a ja nie mam żadnego. Niczego już nie chcę, nic mnie nie cieszy. Zapadam się w czarną otchłań, ale nie walczę z tym. Jeśli tylko śmierć mogłaby połączyć mnie z bliskimi...

-          To są jakieś brednie! Zabraniam ci nawet tak myśleć!

-           Kochany Serge, co zdołasz zrobić, jeśli on mnie zawoła?

-           Nie zawoła. Nigdy cię nie kochał.

-           Jak możesz?!

-           Chcesz umrzeć dla pamięci człowieka, który kochał tylko siebie.

-           Zbyt surowo go oceniasz.

-           Bo zbyt wiele o nim wiem.

-           Jesteś zazdrosny.

-           Masz może ochotę pójść do teatru? A może odświeżyłabyś garderobę? Już wiem! Przejedziemy się po bulwarach! Szykuj się! Za pół godziny wychodzimy.

-            Nie mogę i nie chcę!

-            To chociaż każ podać herbatę.

-             Przykro mi, ale służba poprosiła o wolne. Co to za hałasy na ulicy?

-             Ludzie się bawią. Staruszka Republika jutro zostanie stulatką.

 

Jesienny Paryż kipiał życiem. Tłumy na bulwarach falowały. Kawiarnie i restauracje pełne były rozgadanych gości, a teatry nie mogły pomieścić wszystkich chętnych. Tu i ówdzie tańczono na wolnym powietrzu. Powóz Serge’a posuwał się powoli, z trudem torując sobie drogę pośród innych pojazdów. Stolica świata nic sobie nie robiła z żałoby biednej Polki.   Serge patrzył na Rose z nadzieją. Łudził się, że szalone, rozbawione, świętujące miasto poprawi jej nastrój, obudzi apetyt na życie.

-              Jest ciepło, jak na wrzesień – zauważyła obojętnie.

-             Cudowna noc! Chciałoby się ją namalować.

-             Więc czemu tego nie zrobisz?

-               Ja?! Żarty. A wiesz, że twojej dawnej pracowni jeszcze nikt nie wynajął?

-               Tak bardzo nie umiesz kłamać, Serge! Przyznaj się, że przez cały czas płaciłeś za nią czynsz! – powiedziała z pozorną dezaprobatą, on jednak po raz pierwszy od powrotu Róży, usłyszał w jej głosie nutkę czułości. Może zresztą to nie była czułość, a zaledwie sympatia?

-               No, ale chyba mi zwrócisz? Ostatecznie możesz namalować mój portret.

Niespodziewanie odwróciła głowę, a jej ciałem wstrząsnął dreszcz.

-              Co ja tu robię?! – powiedziała po dłuższej chwili zupełnie innym tonem. Policzki miała mokre od łez. – Dlaczego tam nie umarłam?!

-            Nie uważasz, że Vallenordom jeden pogrzeb tego dnia w zupełności wystarczył?

Nie rozśmieszył jej żart. Szybko, jakby się wstydziła, wyjęła z torebki chusteczkę i wytarła nos.

-     Przepraszam.

Z ręką uniesioną, by ją objąć, Serge zesztywniał. Pragnął się nią zaopiekować, przytulić, pocieszyć, dać jej swą bezgraniczną miłość. Ale przestraszył się i stchórzył. Za wcześnie, jeszcze na to za wcześnie.

Mówił tego wieczora bez przerwy, wciąż żartował i od czasu do czasu udawało mu się nawet zobaczyć na jej twarzy coś jakby uśmiech. Blady, mizerny uśmiech cierpiącej. Ale to i tak było już dużo. Wiedział, że neurastenia nie mija z dnia na dzień, musiał uzbroić się w cierpliwość. Gotów był dać jej tyle czasu, ile potrzebowała. Czekać choćby i wieczność całą, byle była blisko. Byle mógł na nią patrzeć, opiekować się nią, ocierać jej łzy, kiedy płakała. Może kiedyś wreszcie spojrzy na niego łaskawiej? Może kiedyś...  

-        O czym myślisz?
 
Wybierzemy się gdzieś na kolację, czy uczcimy urodziny Republiki podwójną śmiercią głodową?


Żyła, wciąż żyła. Szykując się do wyjścia, Róża przyglądała się swemu odbiciu w lustrze. Wyglądała źle, ale to bez znaczenia. Nie miała tu nikogo, komu chciałaby się podobać. W czarnej sukni ze stójką przypominała teraz swą matkę. Kiedy tu przyjechały i jeszcze długo potem, Krystyna nie posiadała innych sukien, a ona jako dziecko tak bardzo pragnęła, żeby matka choć raz założyła błękitną, seledynową lub żółtą! Ale nigdy jej nie widziała w takim kolorze. 

Teraz, gdy nie mogła już tego wyznać, zaczynała rozumieć przyczyny zgorzknienia matki. Jej zawiedzione nadzieje, życie przekreślone w połowie, trudną egzystencję, prowadzącą donikąd.

-          Robię się do niej podobna – westchnęła. – Wydawało się, że wszystko nas różni... Może, gdybym miała dziecko, miałabym dla kogo żyć? Czy warto istnieć tylko po to, by codziennie doznawać tych samych udręk?

A jednak, mimo wszystkich czarnych myśli, pozwoliła Serge’owi zabrać się na przejażdżkę po mieście. Dziś właśnie, 22 września 1892 roku, odbywały się główne uroczystości upamiętniające stulecie Republiki. Władze i osobistości życia publicznego zebrały się w Panteonie, zwykli ludzie świętowali na ulicach. Po obu brzegach Sekwany szły pochody, w których na specjalnych platformach pokazywano żywe obrazy. Ludzie składali kwiaty pod pomnikiem na Place de la Republique. Uliczni grajkowie wykonywali Marsyliankę, a tłum, podchwyciwszy melodię, śpiewał głośno, ciesząc się ze święta. Na zatłoczonych ulicach, unieruchomione, bez możliwości jakiegokolwiek ruchu, stały powozy, dorożki i omnibusy. Pasażerowie wysiadali i mieszali się z tłumem idąc rozkołysaną, wesołą ulicą. W oknach wisiały weneckie lampiony, z balkonów sypało się konfetti. Po ulicach, deptane niemiłosiernie, walały się kwiaty, a ponad tym wszystkim unosił się świdrujący dźwięk piszczałek.

-          Vive la Republique! – słyszało się zewsząd. – Vive la Republique! – radosny tłum wołał jednym głosem.

-          Ciekawe, gdzie się podziali wszyscy monarchiści? – zastanawiał się Serge. – Czyżby w piwnicach swych zamków odprawiali czarne msze, modląc się o powrót cesarstwa?

-                     Dziś wszyscy jesteśmy republikanami – powiedziała Róża.

-                     Ludziom tak niewiele potrzeba do szczęścia – westchnął bez uśmiechu.

4 komentarze:

  1. Cieszę się ogromnie, że napisała Pani tę książkę, bo po przeczytaniu trzeciego tomu "Cukierni pod Amorem" zrobiło mi się bardzo żal, że to już koniec historii. "Podróż do miasta świateł" czyta się jednym tchem i znowu robi się żal, że na kolejny tom trzeba czekać do jesieni.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za te słowa! Proces pisania z natury rzeczy jest dłuższy od procesu czytania, stąd te zdawałoby się zbyt długie przerwy. Dla mnie one nie są wcale długie, proszę mi wierzyć ;-) Pozdrowienia!

      Usuń
  2. Ja słucham właśnie audiobooka. Pani Dereszowska czyta świetnie ale rażąco źle wymawia francuskie słowa. Dlaczego nagrywanie odbyło się bez konsultanta? Ta zła wymowa sprawia, że często tracę wątek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szanowna Pani! Bardzo przepraszam za to niedopatrzenie. Nie brałam udziału a nagrywaniu audiobooka... Pozdrawiam, mga

      Usuń