czwartek, 23 maja 2013

Bal w operze


Przed operą panował tłok nie do opisania. Wypadało się tu pokazać i rozumieli to niemal wszyscy z towarzystwa, skoro kilka tysięcy osób wypełniało rokrocznie ogromne przestrzenie teatru. Panie w najwykwintniejszych toaletach, panowie we frakach zjeżdżali po kolacji na Boulevard de l’Opera. Budynek rzęsiście iluminowany, w sztucznym świetle przedstawiał się jeszcze bardziej okazale niż za dnia i już samo wejście na olbrzymie schody we foyer pod ostrzałem ciekawskich spojrzeń było ekscytującym przeżyciem. Tego szczególnego wieczoru każda z pań starała się wyglądać jak najpiękniej. Ukryte za czarnymi maseczkami uśmiechały się zalotnie.
Róża założyła krepdeszynową suknię od Paquin koloru karminowego. Przepleciona łososiową szarfą i wiązana z lewej strony sprawiała wrażenie, jakby dało się ją rozwiązać jednym pociągnięciem. Ten sam materiał pojawiał się również na bufkach rękawów oraz stanowił prawą połowę gorsetu. Specjalnie zamówiony fryzjer uczesał ją w kok, wpinając weń karminowy sztuczny kwiat. Na dłonie założyła łososiowe rękawiczki, na stopy karminowe pantofelki. Wachlarz również był koloru łososiowego. Prezentowała się pięknie! Jean-Pierre popatrywał dookoła radośnie i z dumą uchylając cylindra, kłaniał się znajomym.
                                                                                       

Henri Gervex, Bal maskowy

Kierując się ku swojej loży, wymijali zamaskowanych pierrotów w wysokich szpiczastych czapkach, mężczyzn we frakach i cylindrach, wytworne damy i tancerki z opery szukające przygód, weneckich dożów oraz Kolombiny. Niemal wszyscy podrygiwali przy dźwiękach skocznych melodii. Mimo czterech orkiestr, które bez przerwy przygrywały, w operze nie tańczono, przechadzano się jedynie, żartowano, wyglądano z lóż, starając się pod maseczkami rozpoznać znane paryskie piękności. Wszędzie panował tłok i beztroska atmosfera zabawy.

Charles Hermans, Bal w operze 

Gdy zobaczyli dekorację sali, którą stanowił most Rialto oraz Pałac Dożów, sądzili, że rzeczywiście znaleźli się w Wenecji. Róża próbowała pokrywać uśmiechem swoje niedobre samopoczucie. Zaczęła baczniej przyglądać się Jean-Pierre’owi, usiłując rozwikłać zagadkę jego zachowania. Dlaczego w Paryżu był miły, uroczy, kochający, w Val zaś stawał się tyranem?

Do ich loży zajrzał markiz de Miramont z żoną, Odile. Usiedli, po krótkiej chwili kelner przyniósł szampana.

-       Zdrowie młodej pary! – powiedział markiz.

Róża uśmiechnęła się z wdzięcznością. Zdawała sobie sprawę, że i tu, w Paryżu, wyższe sfery uważały ślub księcia z malarką za mezalians, niesmaczny żart, fanaberię, która ludziom z gminu niepotrzebnie robi nadzieję na wejście do elity towarzyskiej. Takie rzeczy się nie zdarzają, a jeśli już, kandydatka musi wnieść solidny posag. Wtedy przymykano oczy z wyrozumiałością. Wszak każda fortuna się kiedyś kończy. Ale Rose de Volska? Nie była wysoko postawiona, nie miała majątku, jej uroda, choć niewątpliwa, nie wytrzymywała porównania z subretkami z wodewilu czy baletnicami z opery.

-     Na Boga, co strzeliło do głowy temu Vallenordowi?! – zastanawiał się pewnie ten i ów.

Każda wizyta w loży oznaczała dla Róży mękę, ale i wyraz akceptacji. Jeśli nikt by ich nie odwiedził, byłby to dowód ostracyzmu towarzystwa, któremu ona sama, jako artystka, potrafiłaby stawić czoło, nie mogła się z nim jednak nie liczyć jako księżna.

-   Tu się ukrywają nasze gołąbeczki! – powiedział pan de Tremasquier. – Patrzcie, jacy zakochani! Tylko pozazdrościć! – opadł ciężko na krzesło i machnął zawadiacko ręką – Szampana! Jak się bawicie? Ależ tłok! Ach te baletniczki! Moja biedna żona zachorowała... Jestem niepocieszony! – udał smutnego i parsknął dziko.

-     Zaraz się zacznie, uważajcie. Nie macie pojęcia, co tu się będzie działo!

I rzeczywiście! Przy ogłuszających dźwiękach muzyki, na salę balową wtoczył się olbrzymi statek Bucentaura, a na nim ku scenie płynęli artyści opery, którzy za chwilę mieli wystąpić. Nie wiadomo, co robiło większe wrażenie na gościach. Wśród aplauzów rozpoczął się koncert.

-          Potem będzie bitwa na kwiaty i pokaz sztucznych ogni! Czy księżna weźmie udział w konkursie na Królową Balu? – zapytała pani du Retig-Valmorin, która wysłuchawszy koncertu w innej loży, właśnie weszła, sadowiąc swe obfite kształty obok Róży. Ta tylko pokręciła głową.

-    Ale jak to nie?! – oponował pan du Retig Valmorin, idący zawsze krok za żoną. – To absolutnie wykluczone, żeby pani się tu ukrywała, ktoś musi bronić honoru naszego towarzystwa!

-    Moim zdaniem jest pani murowaną kandydatką do korony! – kiwała głową  Odile Miramont. – Ja, gdyby nie moje lata, nie wahałabym się ani chwili! To takie podniecające!

Róża uśmiechnęła się blado.

-   Prawda, że moja królowa jest piękna? – bardziej stwierdził niż zapytał Jean-Pierre.

-    Pilnuj jej, Vallenord! Zwłaszcza dziś, bo krew nie woda! – zażartował pan de Tremasquier, a nastrój księcia zmienił się w jednej chwili.

-    Chyba bym zabił! –  wycedził przez zęby.

-    Kogo? – zapytał lekko przestraszony de Tremasquier, ale książę nie zdołał odpowiedzieć, bo oto do loży wpadł Pierrot z wymalowaną na biało twarzą i pociągając za rękę panią du Retig-Valmorin oraz pana de Tremasquier, zachęcał ich do wyjścia.

-     Bawmy się! – zawołał  i wybiegł.

Charles Hermans, Bal w operze

Pani du Retig-Valmorin w ostatniej chwili chwyciła dłoń męża, ten zaś pociągnął księcia, ów Różę, ona markiza, ten znów Odile Miramont i towarzystwo w rytm skocznej muzyki, wesołym wężem poczęło krążyć po foyer Opery.  Do korowodu przyłączali się goście z kolejnych lóż, spacerujący i stojący z boku. Kobiety oraz mężczyźni, starzy, młodzi, zamaskowani i bez masek, we frakach a także przebrani. Towarzystwo zmieszało się w jeden szalony, ekstatyczny, śmiejący się i podskakujący wir.

Róży kręciło się w głowie, biegła jednak, między mężem a markizem, który doskonale się bawiąc, pokrzykiwał z radości. W ten sposób okrążyli foyer i zbiegli schodami na parter, tu jednak panował taki ścisk, że wąż został całkowicie unieruchomiony. Nie pozostało nic innego, jak wracać do loży.
Francois Giraud, Bal w operze

-        Zaróżowiłaś się! – Jean-Pierre spojrzał na Różę. – Chcesz odpocząć?

-    Tak i chciałabym się czegoś napić.

Weszli do loży.

-    Zawołam kelnera – książę wychylił się na korytarz, ale w tym ścisku i harmiderze nie było mowy, aby ktokolwiek dosłyszał jego wołanie. – Zaczekaj tu przez moment – powiedział, zamknął drzwi i wyszedł.

Chwilę później drzwi uchyliły się lekko. Róża, zapatrzona w karnawałowe szaleństwo, które rozgrywało się przed jej oczyma, nie spostrzegła, że ktoś cicho wszedł i usiadł na krześle tuż za nią. Zorientowała się dopiero, gdy usłyszała tuż przy uchu męski głos:

-       Kocham cię!     

Odwróciła się błyskawicznie. Za jej plecami siedział ktoś przebrany za Pierrota. Twarz miał pomalowaną na biało, duże karminowe wargi sięgały mu od ucha do ucha, sprawiając wrażenie, jakby się przez cały czas ironicznie uśmiechał. Na głowie miał białą myckę. Nie rozpoznawała w nim nikogo ze znajomych.

-      Kim pan jest?! – zapytała groźnie. – Proszę natychmiast wyjść!

-      Kocham cię od zawsze i na zawsze. Zapamiętaj! – chichocząc, jakby powiedział przedni żart, Pierrot wybiegł, zostawiając Różę skonsternowaną, przestraszoną i złą.

Eugene Guerard, Bal w operze