piątek, 8 czerwca 2012

Kolejny fragment "Podróży", tom pierwszy, "Róża z Wolskich"


W mieszkaniu przy boulevard des Italiens nic się nie zmieniło. Służba przywitała swoją panią radośnie, choć nie bez pewnego odcienia smutku. Tym kilkorgu ludziom wyjazd księcia również mógł pomieszać szyki. Każde brało pod uwagę, że Roger de Vallenord nie wróci. Róża dopiero teraz dopuściła do siebie to przypuszczenie.

„A jeśli on z jakiegoś powodu zostanie w Val? – pomyślała i poczuła mocne ukłucie w dole podbrzusza. – Nie, nie, nie dam się zwariować, poczekam na list. Musi wrócić, wróci na pewno, przecież nie pozwolą mu malować, źle się tam czuje, z jakiej przyczyny miałby zostawać?”.

Czekała, nie wychodząc z domu. Jeden dzień, drugi, trzeci. Minął tydzień i nie dostała żadnych wieści. Skończył się miesiąc, należało płacić służbie, a Róża nie bardzo miała z czego. Jeśli wypłaci im z własnych, niewielkich oszczędności, które dotychczas uzbierała, niemal nic jej nie zostanie. Pomyślała, że będzie musiała sprzedać coś z biżuterii lub którąś ze swych sukien, i znów przeszył ją ten ból, ostry, kłujący. Nie, nie będzie na razie niczego spieniężać, sytuacja nie jest jeszcze tragiczna. Rano, przecierpiawszy całą noc, kiedy już myślała o wezwaniu lekarza, wyjęła ze szkatułki tysiąc franków otrzymane od Chesnota. Miały być zabezpieczeniem na czarną godzinę, ale być może ona właśnie nadeszła? Posiadane zasoby topniały w oczach. Nie na długo wystarczy, jeśli Roger będzie zwlekał z powrotem.

A on milczał. Róża zaczęła tracić nadzieję. Jednocześnie cierpiała bardzo i nie chciała się do tego przyznać, ale z jej nietęgiej miny pokojówka wyczytała, że pani doskwiera coś również fizycznie. Kazała jej się położyć, przyniosła ziółek i rozgrzewającą butelkę z gorącą wodą, którą kobiety, w tych dniach przykładając ją sobie do brzucha, choć trochę uśmierzają ból.

Gorąca butelka rzeczywiście przyniosła Róży chwilową ulgę. Jednak ból wrócił, i to ze zdwojoną siłą, ponieważ w apartamencie pojawił się konsjerż wraz z jakimś człowiekiem, przedstawiającym się jako Pascal Petit, plenipotent księcia Vallenorda.

Stała na chwiejących się nogach, a monsieur Petit głosem, w którym nie było żadnych emocji, powiedział:

– Jestem upoważniony przez Rogera de Vallenord, aby zlikwidować to mieszkanie, którego książę nie będzie już potrzebował, jako że przez czas nieokreślony zamieszka poza Paryżem.

Zachwiała się i tylko przytomność właściciela domu nie pozwoliła jej upaść. Podtrzymał ją za łokieć i podprowadził do najbliższego krzesła.

– Jak mam to rozumieć? – zapytała przez zaciśnięte gardło.

– Daję pani trzy dni na wyprowadzenie się. Proszę spakować swoje rzeczy osobiste, resztą ja się zajmę.

Chciała się rozpłakać lub coś powiedzieć, cokolwiek, byle nie siedzieć tak z otwartymi ustami w straszliwym bólu, lecz pochwyciła zdumione spojrzenia konsjerża i pana Petit, wbite w ziemię pod jej stopami. Podążyła za tymi spojrzeniami i zobaczyła na podłodze niewielką kałużę krwi.


– Prawdopodobnie poronienie – powiedział doktor, zawezwany natychmiast przez służbę.

– Poronienie? – wyszeptała Róża. – Ale ja nie byłam…

– Cóż, chyba właśnie pani była… – dodał, zamykając torbę, i wyszedł, a ona wpatrzyła się tępym wzrokiem w sufit.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz