czwartek, 23 maja 2013

Bal w operze


Przed operą panował tłok nie do opisania. Wypadało się tu pokazać i rozumieli to niemal wszyscy z towarzystwa, skoro kilka tysięcy osób wypełniało rokrocznie ogromne przestrzenie teatru. Panie w najwykwintniejszych toaletach, panowie we frakach zjeżdżali po kolacji na Boulevard de l’Opera. Budynek rzęsiście iluminowany, w sztucznym świetle przedstawiał się jeszcze bardziej okazale niż za dnia i już samo wejście na olbrzymie schody we foyer pod ostrzałem ciekawskich spojrzeń było ekscytującym przeżyciem. Tego szczególnego wieczoru każda z pań starała się wyglądać jak najpiękniej. Ukryte za czarnymi maseczkami uśmiechały się zalotnie.
Róża założyła krepdeszynową suknię od Paquin koloru karminowego. Przepleciona łososiową szarfą i wiązana z lewej strony sprawiała wrażenie, jakby dało się ją rozwiązać jednym pociągnięciem. Ten sam materiał pojawiał się również na bufkach rękawów oraz stanowił prawą połowę gorsetu. Specjalnie zamówiony fryzjer uczesał ją w kok, wpinając weń karminowy sztuczny kwiat. Na dłonie założyła łososiowe rękawiczki, na stopy karminowe pantofelki. Wachlarz również był koloru łososiowego. Prezentowała się pięknie! Jean-Pierre popatrywał dookoła radośnie i z dumą uchylając cylindra, kłaniał się znajomym.
                                                                                       

Henri Gervex, Bal maskowy

Kierując się ku swojej loży, wymijali zamaskowanych pierrotów w wysokich szpiczastych czapkach, mężczyzn we frakach i cylindrach, wytworne damy i tancerki z opery szukające przygód, weneckich dożów oraz Kolombiny. Niemal wszyscy podrygiwali przy dźwiękach skocznych melodii. Mimo czterech orkiestr, które bez przerwy przygrywały, w operze nie tańczono, przechadzano się jedynie, żartowano, wyglądano z lóż, starając się pod maseczkami rozpoznać znane paryskie piękności. Wszędzie panował tłok i beztroska atmosfera zabawy.

Charles Hermans, Bal w operze 

Gdy zobaczyli dekorację sali, którą stanowił most Rialto oraz Pałac Dożów, sądzili, że rzeczywiście znaleźli się w Wenecji. Róża próbowała pokrywać uśmiechem swoje niedobre samopoczucie. Zaczęła baczniej przyglądać się Jean-Pierre’owi, usiłując rozwikłać zagadkę jego zachowania. Dlaczego w Paryżu był miły, uroczy, kochający, w Val zaś stawał się tyranem?

Do ich loży zajrzał markiz de Miramont z żoną, Odile. Usiedli, po krótkiej chwili kelner przyniósł szampana.

-       Zdrowie młodej pary! – powiedział markiz.

Róża uśmiechnęła się z wdzięcznością. Zdawała sobie sprawę, że i tu, w Paryżu, wyższe sfery uważały ślub księcia z malarką za mezalians, niesmaczny żart, fanaberię, która ludziom z gminu niepotrzebnie robi nadzieję na wejście do elity towarzyskiej. Takie rzeczy się nie zdarzają, a jeśli już, kandydatka musi wnieść solidny posag. Wtedy przymykano oczy z wyrozumiałością. Wszak każda fortuna się kiedyś kończy. Ale Rose de Volska? Nie była wysoko postawiona, nie miała majątku, jej uroda, choć niewątpliwa, nie wytrzymywała porównania z subretkami z wodewilu czy baletnicami z opery.

-     Na Boga, co strzeliło do głowy temu Vallenordowi?! – zastanawiał się pewnie ten i ów.

Każda wizyta w loży oznaczała dla Róży mękę, ale i wyraz akceptacji. Jeśli nikt by ich nie odwiedził, byłby to dowód ostracyzmu towarzystwa, któremu ona sama, jako artystka, potrafiłaby stawić czoło, nie mogła się z nim jednak nie liczyć jako księżna.

-   Tu się ukrywają nasze gołąbeczki! – powiedział pan de Tremasquier. – Patrzcie, jacy zakochani! Tylko pozazdrościć! – opadł ciężko na krzesło i machnął zawadiacko ręką – Szampana! Jak się bawicie? Ależ tłok! Ach te baletniczki! Moja biedna żona zachorowała... Jestem niepocieszony! – udał smutnego i parsknął dziko.

-     Zaraz się zacznie, uważajcie. Nie macie pojęcia, co tu się będzie działo!

I rzeczywiście! Przy ogłuszających dźwiękach muzyki, na salę balową wtoczył się olbrzymi statek Bucentaura, a na nim ku scenie płynęli artyści opery, którzy za chwilę mieli wystąpić. Nie wiadomo, co robiło większe wrażenie na gościach. Wśród aplauzów rozpoczął się koncert.

-          Potem będzie bitwa na kwiaty i pokaz sztucznych ogni! Czy księżna weźmie udział w konkursie na Królową Balu? – zapytała pani du Retig-Valmorin, która wysłuchawszy koncertu w innej loży, właśnie weszła, sadowiąc swe obfite kształty obok Róży. Ta tylko pokręciła głową.

-    Ale jak to nie?! – oponował pan du Retig Valmorin, idący zawsze krok za żoną. – To absolutnie wykluczone, żeby pani się tu ukrywała, ktoś musi bronić honoru naszego towarzystwa!

-    Moim zdaniem jest pani murowaną kandydatką do korony! – kiwała głową  Odile Miramont. – Ja, gdyby nie moje lata, nie wahałabym się ani chwili! To takie podniecające!

Róża uśmiechnęła się blado.

-   Prawda, że moja królowa jest piękna? – bardziej stwierdził niż zapytał Jean-Pierre.

-    Pilnuj jej, Vallenord! Zwłaszcza dziś, bo krew nie woda! – zażartował pan de Tremasquier, a nastrój księcia zmienił się w jednej chwili.

-    Chyba bym zabił! –  wycedził przez zęby.

-    Kogo? – zapytał lekko przestraszony de Tremasquier, ale książę nie zdołał odpowiedzieć, bo oto do loży wpadł Pierrot z wymalowaną na biało twarzą i pociągając za rękę panią du Retig-Valmorin oraz pana de Tremasquier, zachęcał ich do wyjścia.

-     Bawmy się! – zawołał  i wybiegł.

Charles Hermans, Bal w operze

Pani du Retig-Valmorin w ostatniej chwili chwyciła dłoń męża, ten zaś pociągnął księcia, ów Różę, ona markiza, ten znów Odile Miramont i towarzystwo w rytm skocznej muzyki, wesołym wężem poczęło krążyć po foyer Opery.  Do korowodu przyłączali się goście z kolejnych lóż, spacerujący i stojący z boku. Kobiety oraz mężczyźni, starzy, młodzi, zamaskowani i bez masek, we frakach a także przebrani. Towarzystwo zmieszało się w jeden szalony, ekstatyczny, śmiejący się i podskakujący wir.

Róży kręciło się w głowie, biegła jednak, między mężem a markizem, który doskonale się bawiąc, pokrzykiwał z radości. W ten sposób okrążyli foyer i zbiegli schodami na parter, tu jednak panował taki ścisk, że wąż został całkowicie unieruchomiony. Nie pozostało nic innego, jak wracać do loży.
Francois Giraud, Bal w operze

-        Zaróżowiłaś się! – Jean-Pierre spojrzał na Różę. – Chcesz odpocząć?

-    Tak i chciałabym się czegoś napić.

Weszli do loży.

-    Zawołam kelnera – książę wychylił się na korytarz, ale w tym ścisku i harmiderze nie było mowy, aby ktokolwiek dosłyszał jego wołanie. – Zaczekaj tu przez moment – powiedział, zamknął drzwi i wyszedł.

Chwilę później drzwi uchyliły się lekko. Róża, zapatrzona w karnawałowe szaleństwo, które rozgrywało się przed jej oczyma, nie spostrzegła, że ktoś cicho wszedł i usiadł na krześle tuż za nią. Zorientowała się dopiero, gdy usłyszała tuż przy uchu męski głos:

-       Kocham cię!     

Odwróciła się błyskawicznie. Za jej plecami siedział ktoś przebrany za Pierrota. Twarz miał pomalowaną na biało, duże karminowe wargi sięgały mu od ucha do ucha, sprawiając wrażenie, jakby się przez cały czas ironicznie uśmiechał. Na głowie miał białą myckę. Nie rozpoznawała w nim nikogo ze znajomych.

-      Kim pan jest?! – zapytała groźnie. – Proszę natychmiast wyjść!

-      Kocham cię od zawsze i na zawsze. Zapamiętaj! – chichocząc, jakby powiedział przedni żart, Pierrot wybiegł, zostawiając Różę skonsternowaną, przestraszoną i złą.

Eugene Guerard, Bal w operze

czwartek, 4 kwietnia 2013

Rose de Vallenord o sztuce

Niektórzy z was wiedzą już, że zakończyłam pisanie drugiego tomu "Podróży do miasta świateł. Rose de Vallenord". Z tej okazji załączam kolejny krótki fragment tekstu:


Mam narzędzia oceny i wiem, jak dużo trzeba objawić talentu i osobowości, by nie spalić się ze wstydu pokazując swoje prace. Paraliżujący strach, jakbyś musiała być od razu Picassem. Nie będziesz nigdy Picassem. Picasso był jedyny. Ty możesz być tylko sobą. Na to, kim jesteś, składają się twoja wrażliwość, talent i praca. Twoje dzieła będą jak odcisk kciuka, jedyne i niepodrabialne. Jeśli zgodzisz się na to, aby świat nie padł przed tobą na kolana, jeśli nie wyznaczysz sobie zbyt ambitnych celów, możesz mieć radość z uprawiania sztuki. Jeśli pozwolisz sobie być amatorem, może sztuka przyniesie ci spełnienie? Będziesz się wspinać powoli, walczyć z mozołem, widzieć coraz więcej, nabierać mądrości i biegłości technicznej. Jeśli to wszystko ma służyć sztuce, nie zaspokojeniu egoizmu, jeśli nie narzucisz sobie zawrotnego tempa, jeśli będą tobą powodować szlachetne intencje jak najdalsze od zarabiania pieniędzy, które mordują sztukę, w takim przypadku zezwalam a nawet popieram zajmowanie się sztuką. Bo sztuka to szlachetne amatorstwo, każde inne podejście jest jej mordowaniem” – przeczytała wyjęty z torebki fragment listu Rose de Vallenord, wydrukowany w jednym z ostatnich katalogów.
Premiera powieści jesienią 2013.

niedziela, 10 marca 2013

Wywiad Modnego Krakowa

Zapraszamy na krótki filmowy wywiad dotyczący "Podróży do miasta świateł" i "Paryża, miasta sztuki i miłości w czasach belle epoque". Znajdziecie go tutaj:


http://www.youtube.com/watch?v=ZqqQ0JZHG3k

niedziela, 3 marca 2013

Fragment "Rose de Vallenord"


Przeprowadzka stała się koniecznością. Po objęciu spadku apartament Róży przy parku Monceau okazał się zbyt mały. Wyprowadzając się do Passy, zyskiwała podwójnie. Po pierwsze: znacznie zmniejszała swoje wydatki, po drugie: zacierała za sobą ślady. Wiedziała oczywiście, że nigdy nie da się do końca zmylić ewentualnych prześladowców. Jeśli Vallenordowie będą chcieli, to ją prędzej czy później odnajdą. Jak żyć w tym mieście, nie bywając? To już lepiej od razu wyprowadzić się do Algieru albo na Daleki Wschód! Zresztą z każdym dniem czuła się coraz bardziej gotowa do konfrontacji. Często przepowiadała sobie przed lustrem mowę oskarżycielską, którą wygłosi, gdy przyjdzie czas. Zawarła w niej wszystko, co czuła podczas pogrzebu. Wierzyła niezachwianie, że to rodzina zabiła Rogera, odbierając mu prawo do swobodnego życia i uprawiania sztuki. Ogień szlachetnego oburzenia na Vallenordów płonął w niej mimo upływu czasu, podsycany na nowo, kiedy tylko sięgnęła po którąś z jego prac.

Tymczasem myliła się bardzo. Chciała go wciąż widzieć takiego, jakim poznała w pracowni mistrza Tardoux: młodego, pełnego ideałów, gotowego niemal oddać życie za sztukę. Nie zauważała, a może nie chciała zauważyć, że Roger z upływem czasu bardzo się zmienił, że żył coraz mniej odważnie, przyjmując warunki dyktowane przez jego sferę, aż do fatalnego pojedynku włącznie. Gdyby zdobyła się na prawdę wobec siebie samej i przyznała, że na długo przed jej wyjazdem do Polski Roger nie był już tym samym człowiekiem, co kiedyś, może jego śmierć nie odcisnęłaby na jej uczuciach tak silnego piętna i nie uczyniła z niej westalki nieistniejącego od dawna związku? Cóż, kiedy jego śmierć uświęciła ten związek, zdawałoby się na zawsze...     

Teraz Róża nie myślała o sobie, tylko o odpowiedzialności za spuściznę, jaką niefrasobliwie, być może w poczuciu pośmiertnego triumfu wobec rodziny, złożył w jej dłonie Roger. Dlaczego nie obarczył tym własnej żony, nie dociekała, gotowa uznać jego testament za wyjątkowy zaszczyt. Z tego właśnie powodu wybrała dom w Passy, w którym mogła pomieścić kolekcję pozostawioną przez Rogera oraz zainstalować własną pracownię. W owej kamienicy zbudowanej w stylu haussmannowskim, oprócz pięciopokojowego apartamentu na drugim piętrze była do wynajęcia również wygodna przeszklona mansarda z niemal idealnym światłem, świetnie nadająca się na pracownię.

Róża pewnie zrezygnowałaby z przeprowadzenia tych wszystkich zmian, gdyby nie ciągłe słowa zachęty, niemal rozpaczliwe prośby, a czasem groźby ze strony Serge’a. Nigdy nie traktowała ich poważnie, jednak z zadziwiającą łatwością im ulegała. Czuła teraz, że dobrze się stało. Codzienne przebudzenie i poranne wstawanie, by podjąć próbę przeżycia kolejnego dnia, nie było już tak straszną męką. Zmuszona do wykonania rozmaitych czynności, zaczynała się śpieszyć, na czymś jej nagle zależało. Najpierw szukała nabywcy na swój apartament, potem odpowiedniego mieszkania do wynajęcia, wreszcie dobrej firmy spedycyjnej. Załatwiała formalności, uczestniczyła w pakowaniu, doglądała wszystkiego.  Wieczorem nie miała siły nawet na kolację poza domem, choć od czasu do czasu towarzyszyła również Serge’owi, gdy bardzo mu na tym zależało.

Ich związek, we wzajemnych relacjach wciąż nazywany przyjacielskim, z zewnątrz wyglądał na romans i jako taki był traktowany przez wszystkich dookoła oprócz nich samych. Serge nigdy nie posunął się dalej niż do pocałunku w rękę, ciągle czekając na odpowiedni moment. Róża zaś, jakby nie zauważała jego atencji, traktowała ją jak coś oczywistego i  niemal należnego. Czy między starymi przyjaciółmi może po latach znajomości rozgorzeć zgaszone już raz uczucie? Czasami wydawało się jej, że on patrzy na nią w jakiś szczególny sposób, jednak wtedy zawsze zmieniał temat, owo znaczące spojrzenie znikało, pokrywał je żart, jakaś nieistotna informacja, drobna ploteczka, jakby Serge zrozumiał nagle, że zbyt daleko się posunął.

Wtedy Róża łajała się w myślach, dochodząc do wniosku, że ma zbyt bujną wyobraźnię, bo gdyby chciał, to przecież miał dostatecznie dużo odwagi, aby się jej po raz kolejny oświadczyć. Ale oświadczyny nie następowały, zderzając się z jej zaangażowaniem w przygotowaniu tego swoistego mauzoleum Rogera, w którym miała teraz zamieszkać. Serge zaczynał rozumieć, że być może nigdy nie uda mu się wyjść z cienia księcia. Ze zmarłym nie było wcale łatwiej konkurować niż z żywym. Cóż, musiał się poddać.

Na szczęście miał ręce pełne roboty, bo kontakty francusko-rosyjskie bardzo się ożywiły, a nieformalne spotkania, które organizował dla ocieplenia atmosfery, na różnych szczeblach odbywały się niemal każdego tygodnia.

- Trochę to męczące? – zagadnęła go kiedyś Róża, podczas jednej z nielicznych kolacji we dwoje, które tak lubiła.

- Nieznośnie. Ale wszystkiemu podołam, bo cel jest szlachetny. Tylko połączone siły francusko-rosyjskie mogą powstrzymać Prusaków.

-      Odnalazłeś się w dyplomacji.

- To nie jest żadna dyplomacja. Nigdy nie zostanę ambasadorem. Aby to osiągnąć musiałbym wrócić do Rosji i tam antyszambrować na dworze, z roku na rok podnosząc nieco swoją rangę urzędnika państwowego. W gruncie rzeczy to piekielnie nudne.

- Wolisz być przewodnikiem rosyjskich dyplomatów po paryskich kabaretach i restauracjach? Czy to nie za mało, jak na twoje możliwości?

-  Dobrze się bawię i jeszcze mi za to płacą. Czegóż chcieć więcej? Robię coś, co ma sens i nikt mnie z tego nie rozlicza.

-     Jeśli to dla ciebie dosyć...

-     Wydajesz się rozczarowana?

-  Ach nie, gdzieżbym śmiała. To twój wybór, nie mam prawa cię krytykować.

-    A jak postępuje praca? – zmienił temat. –  Naszkicowałaś już choćby zarys autoportretu? Ta cytrynowa suknia, w której byłaś onegdaj w operze jest przepiękna. Bardzo ci w niej było do twarzy.

- Ciągle nie rozpakowałam farb, ale próbowałam na razie w ołówku.

-     Pokażesz mi?

-     Nie wiem, chyba jeszcze nie jestem gotowa.

-       Bardzo się boisz?

-        Bardzo.

wtorek, 1 stycznia 2013

Stulecie Republiki - fragment "Rose de Vallenord"


 Jean Beraud, Marsylianka

 

            -   Nie pamiętam niczego – odpowiedziała niechętnie, patrząc gdzieś w bok.

-       Naprawdę tam byłaś? Sama? – przerażony tą wizją Serge Babouchkine złapał się za głowę. – To niepodobieństwo!

-       Wydaje mi się, że mogłabym opisać ten zamek i kościół, w którym odbywało się nabożeństwo. Choć szczerze mówiąc, sądzę że to tylko majaczenia, gorączka dopiero co ustąpiła. 

-         Wiem, przez dwa tygodnie codziennie tu przyjeżdżałem. Służąca nie pozwalała mi wejść.

-          Wybacz jej, wykonywała tylko zalecenia doktora.

-          Ale gdzie byłaś, zanim zachorowałaś? Nie było cię przez pięć dni! Niczego nie pamiętasz?!

-           Nie męcz mnie, proszę. Wokół mnie rozgrywają się same koszmary: mój ociec odszedł, moja matka umarła, Roger zginął w pojedynku. Zostawili mnie całkiem samą. 

-           Ja cię nie zostawiłem i nie zamierzam tego zrobić.

-          Żeby żyć, trzeba mieć jeszcze cel, a ja nie mam żadnego. Niczego już nie chcę, nic mnie nie cieszy. Zapadam się w czarną otchłań, ale nie walczę z tym. Jeśli tylko śmierć mogłaby połączyć mnie z bliskimi...

-          To są jakieś brednie! Zabraniam ci nawet tak myśleć!

-           Kochany Serge, co zdołasz zrobić, jeśli on mnie zawoła?

-           Nie zawoła. Nigdy cię nie kochał.

-           Jak możesz?!

-           Chcesz umrzeć dla pamięci człowieka, który kochał tylko siebie.

-           Zbyt surowo go oceniasz.

-           Bo zbyt wiele o nim wiem.

-           Jesteś zazdrosny.

-           Masz może ochotę pójść do teatru? A może odświeżyłabyś garderobę? Już wiem! Przejedziemy się po bulwarach! Szykuj się! Za pół godziny wychodzimy.

-            Nie mogę i nie chcę!

-            To chociaż każ podać herbatę.

-             Przykro mi, ale służba poprosiła o wolne. Co to za hałasy na ulicy?

-             Ludzie się bawią. Staruszka Republika jutro zostanie stulatką.

 

Jesienny Paryż kipiał życiem. Tłumy na bulwarach falowały. Kawiarnie i restauracje pełne były rozgadanych gości, a teatry nie mogły pomieścić wszystkich chętnych. Tu i ówdzie tańczono na wolnym powietrzu. Powóz Serge’a posuwał się powoli, z trudem torując sobie drogę pośród innych pojazdów. Stolica świata nic sobie nie robiła z żałoby biednej Polki.   Serge patrzył na Rose z nadzieją. Łudził się, że szalone, rozbawione, świętujące miasto poprawi jej nastrój, obudzi apetyt na życie.

-              Jest ciepło, jak na wrzesień – zauważyła obojętnie.

-             Cudowna noc! Chciałoby się ją namalować.

-             Więc czemu tego nie zrobisz?

-               Ja?! Żarty. A wiesz, że twojej dawnej pracowni jeszcze nikt nie wynajął?

-               Tak bardzo nie umiesz kłamać, Serge! Przyznaj się, że przez cały czas płaciłeś za nią czynsz! – powiedziała z pozorną dezaprobatą, on jednak po raz pierwszy od powrotu Róży, usłyszał w jej głosie nutkę czułości. Może zresztą to nie była czułość, a zaledwie sympatia?

-               No, ale chyba mi zwrócisz? Ostatecznie możesz namalować mój portret.

Niespodziewanie odwróciła głowę, a jej ciałem wstrząsnął dreszcz.

-              Co ja tu robię?! – powiedziała po dłuższej chwili zupełnie innym tonem. Policzki miała mokre od łez. – Dlaczego tam nie umarłam?!

-            Nie uważasz, że Vallenordom jeden pogrzeb tego dnia w zupełności wystarczył?

Nie rozśmieszył jej żart. Szybko, jakby się wstydziła, wyjęła z torebki chusteczkę i wytarła nos.

-     Przepraszam.

Z ręką uniesioną, by ją objąć, Serge zesztywniał. Pragnął się nią zaopiekować, przytulić, pocieszyć, dać jej swą bezgraniczną miłość. Ale przestraszył się i stchórzył. Za wcześnie, jeszcze na to za wcześnie.

Mówił tego wieczora bez przerwy, wciąż żartował i od czasu do czasu udawało mu się nawet zobaczyć na jej twarzy coś jakby uśmiech. Blady, mizerny uśmiech cierpiącej. Ale to i tak było już dużo. Wiedział, że neurastenia nie mija z dnia na dzień, musiał uzbroić się w cierpliwość. Gotów był dać jej tyle czasu, ile potrzebowała. Czekać choćby i wieczność całą, byle była blisko. Byle mógł na nią patrzeć, opiekować się nią, ocierać jej łzy, kiedy płakała. Może kiedyś wreszcie spojrzy na niego łaskawiej? Może kiedyś...  

-        O czym myślisz?
 
Wybierzemy się gdzieś na kolację, czy uczcimy urodziny Republiki podwójną śmiercią głodową?


Żyła, wciąż żyła. Szykując się do wyjścia, Róża przyglądała się swemu odbiciu w lustrze. Wyglądała źle, ale to bez znaczenia. Nie miała tu nikogo, komu chciałaby się podobać. W czarnej sukni ze stójką przypominała teraz swą matkę. Kiedy tu przyjechały i jeszcze długo potem, Krystyna nie posiadała innych sukien, a ona jako dziecko tak bardzo pragnęła, żeby matka choć raz założyła błękitną, seledynową lub żółtą! Ale nigdy jej nie widziała w takim kolorze. 

Teraz, gdy nie mogła już tego wyznać, zaczynała rozumieć przyczyny zgorzknienia matki. Jej zawiedzione nadzieje, życie przekreślone w połowie, trudną egzystencję, prowadzącą donikąd.

-          Robię się do niej podobna – westchnęła. – Wydawało się, że wszystko nas różni... Może, gdybym miała dziecko, miałabym dla kogo żyć? Czy warto istnieć tylko po to, by codziennie doznawać tych samych udręk?

A jednak, mimo wszystkich czarnych myśli, pozwoliła Serge’owi zabrać się na przejażdżkę po mieście. Dziś właśnie, 22 września 1892 roku, odbywały się główne uroczystości upamiętniające stulecie Republiki. Władze i osobistości życia publicznego zebrały się w Panteonie, zwykli ludzie świętowali na ulicach. Po obu brzegach Sekwany szły pochody, w których na specjalnych platformach pokazywano żywe obrazy. Ludzie składali kwiaty pod pomnikiem na Place de la Republique. Uliczni grajkowie wykonywali Marsyliankę, a tłum, podchwyciwszy melodię, śpiewał głośno, ciesząc się ze święta. Na zatłoczonych ulicach, unieruchomione, bez możliwości jakiegokolwiek ruchu, stały powozy, dorożki i omnibusy. Pasażerowie wysiadali i mieszali się z tłumem idąc rozkołysaną, wesołą ulicą. W oknach wisiały weneckie lampiony, z balkonów sypało się konfetti. Po ulicach, deptane niemiłosiernie, walały się kwiaty, a ponad tym wszystkim unosił się świdrujący dźwięk piszczałek.

-          Vive la Republique! – słyszało się zewsząd. – Vive la Republique! – radosny tłum wołał jednym głosem.

-          Ciekawe, gdzie się podziali wszyscy monarchiści? – zastanawiał się Serge. – Czyżby w piwnicach swych zamków odprawiali czarne msze, modląc się o powrót cesarstwa?

-                     Dziś wszyscy jesteśmy republikanami – powiedziała Róża.

-                     Ludziom tak niewiele potrzeba do szczęścia – westchnął bez uśmiechu.